Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i szeregiem twardych, prostych zdań wypchnął naprzód sprawę strejku.
Tu się zaczęło: pierwszych kilka nieśmiałych głosów. Kilka słów spłoszonych, oderwanych, bezczelnych. A potem całe zdania, coraz śmielsze... Cała więź gwałtownych okrzyków. Potem już stałe miejsca w ciżbie, wciąż wrzaskiem tryskające. Do tych miejsc głośnych dopadali z pałami bezrobotni. Wiązał się tam od razu wydęty toboł ramion, głów i rąk, ślizgało głuche szamotanie.
Leader mówił dalej. Dalej, dalej i dalej, bezlitośnie piętnując warcholstwo i brak dyscypliny.
Ale oto jakby pod jednolitym zlepem tłumu ciemny ogień przeleciał. Tu i tam wzdymała się powierzchnia, tryskały w górę ręce, kije, szarfy.
Leader szukał w tym kotłowisku chociażby kilku wybitniejszych twarzy. Nie mógł ich już odnaleźć. Tylko nad brukowiskiem krągłych czapek robotniczych skupiały się gdzieniegdzie głowy młodych robotników.
Niby kupa równych, okrągłych kamieni.
Kupy owe rozbijał gromkim słowem, racją partii, drożyzną, która ze strejku wyniknie. Wielki stentor leadera nie mógł już dalej nieść jak po granicę cienia czarnych ścian stalowni. Pan Mieniewski zdawał sobie z tego sprawę.
Mimo to, mówił dalej! Przede wszystkim zaś powiększał znacznie gesty. Na jedną chwilę nie ustawać — biło mu w piersiach wielkim głosem stare doświadczenie — cała misja sprowadza się do kilku trafnych gestów...