Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nawyku, tresury, przeistoczyły się one nagle w znaną gotowość głosu, graniczącą z radosnym kwileniem.
Należało zaczynać. Leader splunął i rzekł do sekretarza krótko:
— Idę.
Koza poskoczył naprzód, ściągał posła Drążka za kurtkę, na trybunę wyszedł leader Mieniewski.
— A więc to nie perkal — pomyślał resztą potocznej uwagi, kładąc rękę na drewnianym parapecie. — Czerwoną bibułką wyłożyli. Racja, o wiele taniej.
Spojrzał przed siebie: witano go gromkim okrzykiem. Ludzie wołali zewsząd, aż spomiędzy straganów i z wszystkich sąsiednich pagóreczków, i z okien małych domostw, kleconych w rozpadlinach gruntu. Niebo zdawało się chwiać od tych wołań, różowe, nisko nad placem zapuszczone. Jeszcze teraz myślał leader o tym niebie, że go za dużo, dwa razy za dużo chyba nad ludzką ziemią.
Wyciągnął ręce, po tłumie przeleciała cisza od krańca do krańca. Z radością usłyszał pierwsze swoje słowa. Twarde, dźwięczne, spokojne. Zaczynał, jak zwykle w wypadkach dość złożonych, od powojennej sytuacji Europy.
Było to przygotowawczą gimnastyką mówcy, która poprzedzać miała właściwy wyczyn. W gimnastyce tej ukryte były chwyty podstępne, obliczone umiejętnie na pożądane reakcje tłumu.
Reakcje te, wedle uznania leadera, wypadły korzystnie. Kilkoma okrzykami zmiótł znad uniesionych ku trybunie głów rozkrwawioną Europę powojenną