Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan Mieniewski przymknął ciężkie powieki: gdzieś z daleka ryczał gramofon arię operową, wiaterek przedwieczorny zaganiał woń padliny to w lewo, to w prawo.
Oto partia: młody podjadek szepcze ci do ucha, stary brytan ochrypłym wrzaskiem zagaja na trybunie, od dołu wszystko poderwane nienasyconym głodem, u góry władzą się opychają.
Nazywał to w poufnych szkicach swego pamiętnika: próbą przedmiotu. Pokolenie działaczy, które w świat wyprowadził, które za młodu tyle razy łba nawet nadstawiało, teraz w latach dojrzałych nie potrafi sprostać tępej próbie przedmiotu. Sprostać próbie posiadania.
Wszedzie kozy i drążki. A w istocie, zawsze nad głową Dusia czy innego głupca wisieć będą pazury pana Kapuścika. Zawsze wystarczy przewiązać głodomora czerwoną szarfą...
— Na dowód tego —
Poseł obruszył się: — Czego, kochany sekretarzu?
Na dowód wszystkiego — Koza chował się wstydliwie w gałęzie sośniny — raczcie przyjąć do wiadomości jeden przekrój. Mówili u Cieplika, że pani a nawet panna Kostryniówna zażywa bardzo drogich masażów. Otóż żona posła Drążka doznaje tych samych masażów od tej samej masażystki, za co regularnie płaci. To, panie pośle, przekrój dostateczny chyba...
Leader wstał z ławki, odsunął sekretarza, pełen już teraz wszystkich elementów partyjnych. Mocą