Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rem. Niepotrzebnie. Przedzieliła ich od razu fala tłumu, ludzie bowiem chcieli widzieć, jak leader z posłem Drążkiem i sekretarzem Kozą smykają incognito za trybunę.
Tkwiło tam kilka sosenek, wbitych doraźnie w piach. Uroczystościowych. W środku ławka nawet, przygotowana dla wytchnienia.
Robotnicy chcieli widzieć to miejsce ozdobne, tym bardziej, że już od drugiej ściany stalowni przemykał wysoki rząd sztandarów partyjnych. Kołysały się nad głowami ludzkimi jak czerwone ptaki, które zakręciwszy z połowy placu obsiadają powoli trybunę.
Leader spoczął pod sosenkami, na ławeczce, w skromnym cieniu incognita. Gałęzie i igły sosnowe kłuły go w szyję, nieznośnie łaskotały w uszy, wolał to jednak, niż wystawiać się na widok towarzyszy.
Gdy na trybunę celem zagajenia wyszedł Drążek, poseł Mieniewski założył lekko nogę na nogę. Obliczał zagajenie na dziesięć minut.
Dziesięć minut spokoju.
Pomylił się, spokoju nie zaznał.
Sekretarz Koza przysunąwszy się skwapliwie do leadera stwierdził od razu na wstępie, że poseł Drążek nie jest co do przebiegu wiecu należycie ugruntowany. A to z powodu kompromisów, dotyczących budowy Domu. Ze wszystkich stron trzymany jest poniekąd za włosy. Od strony samorządu umowami z cegielnią. Od strony kapitału kompromisem. Od strony rządu...
— Drążek — szeptał Koza nabożnie posłowi w ucho — nie ma z czym iść do ludzi!