Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niepokój. Nie dlatego, że trzeba będzie wygłosić zagajenie przed wiecem. Nie uważał się za mówcę i zawsze grzał prosto z mostu. Nie o to, wcale. Lecz w czasie zagajenia nie zdoła już upilnować leadera przed Kozą. Nieznośny śpiczak naszczeka, co mu ślina na język przyniesie. Lepiej by było jeszcze kogoś przywołać do osoby leadera.
Naprzykład Martyzela.
Martyzel nie chciał. Szedł, bo szedł, ale oświadczył wręcz: — Dla mnie czasy wszelkich haseł minęły. — Posuwał się bruzdą w tłumie uczynioną, obok żony, i to wszystko.
Uważał, wedle dzieła Micheleta „Miłość“, że kobieta wszystko dzieli z mężczyzną jak równy z równym. Dlatego szli wcale nie pod rękę, a jedno obok drugiego, w koleżeństwie, na wszystkie przeciwności solidarnie gotowi.
Martyzel widział dowodnie, że stary kulawiec portier Supernak korzysta z tłumu i pcha się niewłaściwie na żonę. Lepi się do niej żywcem, przypycha i przyciska. Na takie rzeczy niewiasta, jako człowiek wolny, musi sama reagować.
Może powinna?
Martyzel nie mieszał się do tych spraw. Jeżeli ciało żonine przez takiego padalca naciskane brzydziło i bolało Martyzela na przykładzie własnego ciała, to rzecz inna. Żona reaguje na te czcze dotyki, jakby się o nią drzewo odbijało, widać, iż obrała taki sposób.
Dopiero, gdy znaleźli się w pobliżu trybuny, stanął twardo Martyzel między kobietą swoją a portie-