Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Leader potknął się dwa razy na tych gnatach, dobrze że go zaraz zręcznie podtrzymali bezrobotni. Krążyli czujnie w koło, dla niepoznaki skrobiąc pazurami drzazgi z wielkich lach, w które byli przed południem oficjalnie przez Kozę zaopatrzeni.
Sekretarz gniewał się na nich za jedno tylko, że „odnośnej postaci“ wciąż zazierają w oczy, jakby z samego patrzenia w leaderowskie oblicze mogła korzyść jakaś wyniknąć dla nędzarza.
Uliczka weszła w plac: szerokie, przestronne klepisko, otoczone rudym wianuszkiem straganów, jednym bokiem sięgające sinych ścian stalowni.
Padał od niej fioletowy klin cienia. W sztywnych smugach pomroki twarze tłumu jakoby zapalały się czerwoną łuną i znów gasły.
Wielka ciżba szumiała na całym targowisku oraz na górkach sąsiednich, rozdołach i wzniesieniach. W głębi pod ścianami stalowni widać było czerwoną mównicę. Powiewały nad nią krótkie chorągiewki, co z daleka sprawiało wrażenie jakoby wrzątek czerwony raz wraz wybuchał z trybuny.
— Więc to aż tam. — Leader chciał jeszcze coś mówić, lecz zamilkł.
Krocząc żłobioną w ciżbie bruzdą baczył pilnie na twarze. Znał się przecie na nich nie od dziś. Spiczaste, śklące. Zaciśnięte, zamilkłe. O brwiach wysoko w górę uniesionych, oczach nadmiernie rozszerzonych, jakby już zawczasu przejęte wielkim krzykiem.
Ludzie pracy.
Tuż za posłem zbierali zaszczyty towarzystwa Drążek i sekretarz Koza. Posła Drążka gnębił szczery