Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak, mój chłopcze. — Po czym wsparł głową na ramieniu sygnalisty. Kilka sekund, nieprzytomnych prawie, może najszczęśliwszych. Jak gdyby przez wytartą bluzę Dusia usłyszeć można było własną młodość zapomnianą.
Asysta uszanowała tę chwilę w rozumieniu, iż może zaszkodziło coś leaderowi przy obiedzie? Drążek, Martyzel, Supernak i różni nowi przybysze, ośmiu dobranych, bezrobotnych milicjantów, przyboczna straż na wiecu, patrzyli stropieni zasłaniając tę scenę własnymi postaciami.
Rzecz działa się przecie na oczach ludzkich, w pobliżu targowiska. Taki leader nie wie nawet, że stoi już pod ścianą jatki. Wszędzie tu dookoła same jatki i stąd właśnie ten zapach. Od tego zapachu pewno zrobiło się towarzyszowi leaderowi niedobrze.
Drążek i Koza chcieli posłać po koniak. Prawdziwy, nie do knajpy, lecz do pewnego sympatyka, sprzedawcy tytoniu.
— Nie. — Leader odmachnął się dłonią jak od najgłupszego cwiszenrufu. — Ba — dodał — nie dziwcie się, towarzysze, któryż to już wiec z rzędu?!
Nikt nie zdołałby tego dokładnie przeliczyć! Rozstąpili się i doczekawszy szanownie „dycezji“ leaderowskiej co do chwili marszu ruszyli społem.
Naprzód, wąską uliczką między straganami rzeźnickimi. Gdyby tu był wyjątkowo obecny samorząd miejski, mógłby się po uszy zarumienić: co krok walały się albo kości bydląt, albo też jakieś skręty wnętrzności nie umiecionych z wczorajszego dnia a już tak silnie cuchnących.