Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że nigdy, nie stał w wodzie po kolana, w ciemności, trzysta metrów pod ziemią i wózków z toru na tor dziewięć godzin nie ciskał! Powiedzcie sami?!... Na śmierć naszą pracować chcecie i na swoją?
Spotkali się spojrzeniem. Tyle światła polało się z bystrych oczu leadera, że przymknięte powieki sygnalisty rozlepiły się.
Pan Mieniewski nie zdjął dłoni z ramienia sygnalisty. Uśmiechając się wyniośle poczuł nagle, że oblatuje go trwożne przeczucie. Płaska, pusta prawie twarz Dusia płonęła w bladym słońcu, światło źrenic zespoliło się z obwodem tęczówek wypełniwszy powieki aż po brzegi.
Poseł zacisnął rękę na ramieniu sygnalisty. Stali tak długą chwilę trzęsąc się w niepojętym przerażeniu. Póki leader nie odwrócił się poza siebie i nie krzyknął:
— Mój drogi Tadeuszu, czemuż zostajesz w tyle?! Hallo! Hallo! Hallo!
Gdy młody Mieniewski roztrąciwszy asystę stanął przy Dusiu, leader jakoby zesłabł. Wziął obydwóch pod rękę, wsparł się i dyszał ciężko. Czyż nie należało powiedzieć synowi: To komunista. W danym razie wal w łeb. Czyż nie należało powiadomić przez kogoś pana Kapuścika? Czy nie należało za łatwowierność zbesztać tego durnia, Drążka?
— Patrzcie, Duś — rzekł leader z uśmiechem — jaki doskonały raglan ma mój syn?
Przerwało się wszystko w Dusiu od tego powiedzenia. Tadeusz zarumienił się. Leader popatrzył na młodego robotnika z wielkim smutkiem. I dodał: —