Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niosłej postaci. Nic nie mówił, widoczne jednak było z nieznacznych podskoków, odrzutów ręki, nagłych pochyleń głowy, że szykuje ważne objawienie.
Gdy nagle dotknięto posła w przedramię. Sygnalista kopalni Erazm wskazującym palcem lewej ręki dziobnął leadera Mieniewskiego, na którego obliczu życie całej partii wypisane było od a do z. Dziobnął posła w przedramię, jakby gwoździem.
I zaczął mówić. Z wielkim bólem, z ogromnym udręczeniem.
— Wyście jest poseł, leader 1 Wiecie: kapitał ma zewsząd zamówienia, ale nie przyjmuje obstalunków. Węgiel leży, pali się na zwałach, na hałdach, tyle go jest, ale oni go nie sprzedają. Nie chcą. Żeby ceny jeszcze wyżej śrubować. Pogwałcili wszystkie zdobycze robotnicze, a gdy pójdziemy potulnie do nowej umowy z kapitałem, to będzie jeszcze gorsza! I na cóż będziemy wtedy pracowali, na śmierć własną? Wyście jest poseł, leader?! Powiedzcie sami!
Leader, widocznie słowami tymi wcale z własnych myśli nie wyprowadzony, prawicę położył na ramieniu sygnalisty. Położył i spoczęła dobrotliwie, ponętnym ciepłem.
Ciepło to jeszcze więcej przysparzało męczarni Dusiowi. Wiedział przecie, że w głębi za starą skórą pomarszczoną, za tymi kośćmi leaderowskiej czaszki pełza mnóstwo gładkich, śliskich racyj, wypasionych na kawie, mięsie i grubych, tłustych książkach. Przedarło się w piersiach Dusia wielkie uczucie i zstąpiło jeszcze dalej w głąb, gdy wymówił:
— Wyście dawno już chyba, pośle, a nawet mo-