Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



6.
TEN JAKIŚ DUŚ

Od Cieplika, spomiędzy natłoku dyrektorskich samochodów wypadło skierować kroki w dół ulicy, przez kolejowe nasypy huty „Katarzyny“*, łączącej się na żywym ciele miasta z niedalekim Erazmem. Stąd prosto przez nieszczęsną tymczasowiznę bud, domków i drewnianych kleconek (tak określał te miejsca Martyzel) w stronę wiecu, ku miejskiemu targowisku.
Pan Mieniewski nie myślał o wiecu. Wszystko było zawczasu gotowe. Gotowe, przesądzone. Pozostawała wyłącznie mechanika działania: odgadać swoje, potem wracać.
Miał zamówiony sleeping.
Szedł coraz prędzej, aby pozbyć się towarzystwa. Obok maszerował ktoś z asysty. Ten jakiś Duś.
Nie dadzą człowiekowi odetchnąć ani chwili. Czegóż znów chce ten Duś?!
Sygnalista kroczył obok, grzecznie zmieniał nogę pod takt kroków leadera, aby broń Boże, nie trącić, czy choćby rąbkiem rękawa nie zahaczyć ważnej, do-