Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jak czarny, wielki ptak, w czerwonej klatce, raz w raz wznosił się w górę i opadał.
Nie ustawać!
Grupa skupionych głów rozprysła się i nagle, ponad gęstwą pięści wykwitł czerwony sztandar komunistów.
Uszu leadera doleciał piskliwy głos Kozy:
— Akcja doraźna, zmacajcie no to kijem!
Kilku półnagich wyrostków bezrobotnych, w koszulkach pływackich, niby gromada błaznów w brudne, pasiaste prążki, poskoczyła mimo trybuny naprzód. Rozległ się mlaskot bitego głośno ciała, skowyt szarpanych twarzy.
Leaderowi zaschło w gardle. Miał pełne usta argumentów — terror czerwony, nędza, tyfus, Trzecia Międzynarodówka, prowokacja.
Mówił, wrzeszczał, wrzeszczał wszystko głośno, w obliczu tej potwornej komedii robotniczego losu, tej nędzy, tej ślepoty: którzy mieli jeszcze pracę i którzy już nie mieli, nędzni i nędzniejsi, jeszcze żywi a tamci już straceni: przerzucali się tym samym hasłem nienawistnie, na te same sztandary pluli — uwolnić więźniów politycznych, za kratami prowokacja, podłe pachołki kapitału, do Rosji, precz do Rosji!...
Leader drżał, przedarty niejako do dna świadomości. Tajemna rutyna ukochania tych spraw, ludzi i okrzyków kazała mu nie ustawać w gestach, wciąż nowe wynajdywać. Czynił je, proste, tanie, wspaniałe, zlany potem, a w głębi duszy chichoczący obrzydłym niesmakiem, porażony bezradną pogardą, z zamkniętymi oczyma czekający, że to się skończy wreszcie.