Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na to odpowiedział leader twardo: — Chyba w którymś ministerstwie?
— Półtora roku temu — pochwycił usłużnie Kostryń.
Gdyby nie Cieplik, który podczas tej rozmowy spokojnie zawijał coś przy ladzie, można by powiedzieć, że cała restauracja oniemiała z wrażenia.
Kapitał mieszał cichuteńko lotniczą czekoladę w filiżankach, towarzysze stanęli murem, dech zatrzymując w piersiach.
— Łyżeczki dzwonią w filiżankach jak łzy — zwierzył się Koza szeptem Martyzelowi.
Jeszcze raz Kostryń zaczyna: — Jak znajdujesz tutejszą okolicę?
Na to leader wyniośle i bynajmniej, bynajmniej nie na ty — o okolicy i tegorocznej jesieni.
Sczepili się takimi zdaniami ku wielkiej męce robotniczej a także pochylonego nad czekoladą kapitału i nie mogli się rozczepić.
Wszystko ocalił syn leadera. Podszedł do Kostryniównej, skłonił się i kazał sobie przypiąć lotniczy znaczek.
Powstała z miękkim szumem jedwabiu i do klapy raglanu błyszczącymi jak różowe żuczki paznokciami przypięła małą, propagandową blaszkę.
Nie miał czym zapłacić, zarumieniony zwrócił się do ojca i tak, dzięki światowym przesądom, młode pokolenie zdezorganizowało cały ten wypadek.
Nie było rady: pan Mieniewski z synem przedstawili się córce, potem — zimno — ale też i matce.