Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O innym dyrektorze, któremu Zarząd wszystko daje podpisać in blanco. Francuz ręką stronicę zakrywa, a ten podpisuje, jeszcze by tego Francuza w rękę za to pocałował.
O innym, który wysłużonego górnika laską na śmierć obił. Teraz, czasu redukcji, bić już nie potrzebują, tylko masowo wydalają.
A sprawiedliwość? Przez inteligenta nie dojdzie tu robotnik do sprawiedliwości. Doktor inaczej zezna, inżynier drży ze strachu, inspektor pracy rok czy dwa posiedzi, dom własny sobie stawia — nikt niczemu nie winien!
Podsadzili się pod swego leadera, spod uchylonych głów szeptali trwożnie ku jego parlamentarnej twarzy, leader potakiwał, mrużył oczy, chłonął te wszystkie szepty jak zatrute powietrze, aż spojrzał na swój złoty zegarek i rzekł głośno:
— Pójdziemy na wiec, towarzysze.
Gdy stanęli w drzwiach pierwszej sali, od strony migdałowych ciastek wysunął się ku posłowi dyrektor Kostryń.
Znali się jeszcze z pierwszych czasów politechniki. Łączyła ich wtedy śmieszna, żałosna przyjaźń podziwu i litości. Kostryń podziwiał Mieniewskiego. Potem, z biegiem lat, w życiu, nienawidzili się wzajemnie coraz więcej. Żal tylko było leaderowi, że ów przedmiot nienawiści tak zmarniał: chudy, zżółkły, pomarszczony człowieczek.
Pierwszy przemówił Kostryń. O tym, kiedy się ostatni raz widzieli z leaderem.