Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pani Drążkowa wiedziała najlepiej: młoda Kostryniówna, nie mówiąc już o „klabzdrze“ matce, masuje się codziennie. Wcierają w nią kosztowne olejki. Wciera to miejscowa masażystka, nazwiskiem Knote, wdowa, kobieta silnie w tutejsze burżujstwo wrobiona.
Byliby o tym nie wiedzieć jak długo mówili i wszystkie bardziej jeszcze podejrzane sprawy panny Zuzanny Kostryniównej wraz z nią samą byliby bez wahania do naga rozczłonkowali, gdyby nie sekretarz Koza, który w stosownej chwili wypowiedział następujący pogląd:
— Nie jest winien motyl, że ma piękne barwy, lecz ten jest winien, kto nieświadomego motyla przystraja w cudzą krzywdę. Czyż nie mamy ważniejszych spraw do omówienia?
Spraw ważniejszych było wiele. Skoro leader nie dopuszczał do siebie rozmowy na temat wiecu, skoro partia przesądziła już co do strejku, skoro nie można było przeniknąć, co leader myśli drobiazgowo o wszystkich szczegółach kapitalistycznego zamachu — niech wie przynajmniej w jakich osobnikach tai się źródło zła.
Osobniki te siedzą teraz tuż za ścianą, na twarzach nic nie mają wypisane, a powinnyby mieć ogniem i żelazem wszystko na czołach wyryte.

Najważniejsze, że obecni pracowali na „Erazmie“, co się tyczy dyrektora Kostrynia. Teraz zmiękł, dawniej był wiele twardszy. Miękkości nabrał dopiero w Bolszewii. Gdzieś w nadkaspijskich kopalniach straszliwie go robotnicy obili, aż mu się „gruczoł płaczebny“ otworzył. Byle co i łzy mu lecą ciurkiem.