Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Już całkowicie zabłąkał się w teorii, zdawało się, te skończy, gdy przeszedł do przykładów. Tchnąwszy promieniem nienawiści zza drucianych szkieł ukazał suchą, prochem ostrzelaną ręką w stronę Supernaka.
Oto on, Supernak, którego poseł Mieniewski „wszemobec“ opłakał przy zwiedzaniu Domu najszlachetniejszymi łzami nienawiści klasowej. Te łzy poselskie są kroplą w morzu, jednakże wobec łez, wylewanych w teraźniejszości i w przyszłości robotniczej z powodu takich Supernaków... Który miał już trzy żony, czwartą w śmierć zapędza, dzieci płodzi bez sensu, jak mysz, te dzieci mrą bez końca, zdychają!
Jak się stało, że od wspomnienia dziedzica, Martyzel publicznie omal zapłakał nad niezliczonym pomiotem starego portiera?!
Ale Supernak nie dał na siebie czekać.
— Kto ma ciało — wykrzyknął chrypłym głosem z drugiego końca stołu — dalej robi ciało. To jest, bracia, robotnik!
Przerwała tę kłótnię muzyka z Rady Kopalń i Hut, a przede wszystkim parlamentarne powiedzenie leadera:
— Towarzyszu Martyzel, to są osobiste wycieczki.
Termin „osobiste wycieczki“ miał wielką i szacowną siłę. Tak czy inaczej mowa Martyzela była tym przykrzejszą chmurą na horyzoncie obiadu, że się jej nikt nie spodziewał.
Chmurę tę rozgonił długi, zasadniczy toast posła Drążka i czas, najlepszy lekarz. Na placu targowym, gdzie miał być wiec, już zbierały się tłumy, a tu je-