Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tymczasem dzwonią widelcem o szklankę, obejść się nie może bez toastu, rzecz z góry umówiona, poseł Drążek krzyczy:
— Martyzel ma głos.
Martyzel wstał i z miejsca go zatchnęło. Pokłonił się leaderowi uroczyście, a pod czaszką nie miał już ani jednego słowa ze swego przemówienia... Tylko widok żony przy boku leadera spłonionej, który to leader, fasonem, uśmiechem i sposobem tak był podobny do dziedzica. I jak tę żonę obecną kiedyś w dalekiej młodości do dworu przymanili, nęcili, znudzili, że w końcu miała dziecko z dziedzicem owym.
Jakież to przykre tony?! Z powodu uczty, piwa i dobrobytu chwili?!
Martyzel zamknął oczy, głowa mu pękała z ożyłej nagle rozpaczy, serce biło upartą miłością. Przez myśli fałsz szybował — twoje, moje, społeczne, zawsze wszystko cudze — wspomnienie splątało się z zasadą, przeszłość własna na przyszłości społecznej zaległa, i oto Martyzel przemówił tymi słowy:
— Wszystko w jednym: czy robotnik ma się mnożyć jak królik? Czy robotnik ma swym ciałem nową nędzę wytwarzać? Gdy moje ciało jest dla niego gnój?! Jest dla niego nawóz? Jest dla niego ściółką?! Dla kapitału! Jest dla niego beczką bezrobotnych?!
Poseł Drążek szurał głośno podeszwą po podłodze, leader pił pobłażliwie sodową wodę, muzyka z ulicy wpadła i głos rozpędzonego śmigła wystawy lotniczej — Martyzel dalej swoje.