Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szcze musi się odbyć czarna kawa z przelotną konfrontacją kapitału.
Ruszyli. Przodem towarzysz leader w narzuconym a la Rinaldini płaszczu. Po prawej ręce poseł Drążek w kudłatym kubraku, po lewej Supernak rosochaty, sękaty, w rudej jak zardzewiała blacha surducinie.
Wkroczyli do restauracji całą kupą. Mimo pomarańczowego światła wycieńczonych żarówek było tu ciemno. Jak zwykle u Cieplika. Ale nawet u Cieplika rzadko zdarzało się, by tak gęsto obsadzone były stoliki i by wywarło coś takie poruszenie jak wejście leadera.
Rzekłbyś, woda wyprysła na rozprażoną blachę. We wszystkich kątach, zewsząd zasyczało.
Przychodzili tu zwykle ukradkiem i dość nieoficjalnie, tylnym wejściem. W gruncie rzeczy była to przecież restauracja kapitału, ewentualnie, służalczej inteligencji.
Dziś szli tu towarzysze z otwartą przyłbicą, w nastroju tak zwycięskim, że śmiech od tego w krtaniach kluczył. Twarze aż się ściągnęły a spod warg zęby błysły, niczym zwierzęciu, gdy mu pod nos podtykać strawę obrzydzoną.
Kapitał ze swej strony robił dobrą minę. Owszem, bawił się dalej! Trudno, żeby w kilka sekund z ciała spadli i zżółkli. Ale maślana tłustość twarzy, ta duchowa oliwa, w której ruchem swym każdym pływają, ścięła się na nich jak na mrozie.
Służalcy kapitału mieli na szczęście zamówkę W Dniu Lotniczym. Czegóż tu dziś nie roztasowali?!