Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pachniało od nich przestałym białkiem i prządł się syk spłoszonego pośpiechu... Czy też samego głodu?
Draby te przywodziły posłowi na myśl sprawę zamachu. Anna... Kobiece intuicje bywają nieomylne. Nie mógł jednak powiedzieć synowi:
— Uważaj na mnie.
Nigdy!.
Nie jadło mu się dobrze w tej konstelacji. Między kawałkiem cielęciny a kawałkiem wyrastały spiżowe złomy przygotowanych na wiec okresów i rozpadały się nagle wobec myśli, której nie spodziewał się po sobie: iż na wypadek jakiegoś nieszczęścia, kto wie, czy nie najtrudniej będzie rozstawać się z synem?
Syknąwszy jeszcze raz syfonem powtórzył oficjalne pytanie w sprawie towarzyszy, „luźnych“ towarzyszy przebiegających ciągle w prawo, w lewo?
Wyjaśnił wszystko Koza. Meldowali o postępach Dnia Lotniczego. Żeby samolot nie podsadził się w pobliże przemówienia. Oraz o placu wiecowym, czy wszystko w porządku? Mianowicie, jakie na razie zbierają się tam „elementy“? W elementach tych trzeba zawczasu przebierać. Aby zawczasu poznać, co się szykuje?!
Wionęło ciszą przez stół.
— A że ja — mówił Koza z wdzięczną swadą — jestem sekretarzem Związku, natomiast Duś sekretarzem bezrobotnych, więc wychodzą zmyłki.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Dusia.
Patrzył szeroko otwartymi oczyma. W ciemnym związku powiek trzymało się spoiste światło, nie dające wcale rozróżnić źrenicy od tęczówki. Przez tę dłu-