Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gą chwilę oblicze Dusia nie drgnęło ani na „włos sekundy“, lśniące, ciemno-smagłe, jak oblicza postaci symbolicznych na drobnych miedziakach.
— Jakie wasze zajęcie, towarzyszu? — spytał leader łaskawie.
— Sygnalista.
— Sygnalista?
— Sygnalista na kopalni Erazm.
— Zajęcie wasze polega na wielkiej uwadze?
Żadnej odpowiedzi. Wciąż patrzył na leadera wyraźnym, jakby z metalu odlanym światłem rozszerzonych źrenic.
Przerwano tę rozmowę. Do leadera stała długa kolejka, każdy z obiadowiczów miał prawo do kilku minut. Dłużej nie. Leader musiał już wrócić do tematu, którego słuchali wszyscy, jak o Ziemi Obiecanej.
O Kostryniu, dyrektorach, ich manewrach w stolicy. Przeróżnych pociągnięciach. Nawet o tym jak kapitał kupuje ministrów. Za posady. Wszystko nader proste: płaca robocza najniższa w Europie. Urządzenia kopalniane najlichsze. Dolarami, co za ten węgiel biorą, niszczą walutę krajową. Nie chcesz, no, to ci grożą bezrobociem. Tak jest na wielkim rynku. Wasz Kostryń dużo bruździł na tym rynku!
Zebranych nie obchodził wielki rynek, tylko to, co tu? Jak żyć dalej? Ale o tym, to jest o strejku, co było ciągle w podszeptach komunistów, nie śmieli mówić zbyt wyraźnie. Pytali drogą dookólną, za pomocą przedstawienia swej nędzy. Nigdzie takiej prawdy o robotniku nie ma, jak w jego doli własnej. A gdzie jest ta dola?