Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Koza radził kooperatyście Dusiowi spojrzeć na całą grupą z daleka. Kozie, jako sekretarzowi i redaktorowi „Głosu Osady“, nie imponował żaden przepych kapitalistyczny. Było to rzeczą publicznie wiadomą od dawna.
— Czy jednak, powiedzcie, grupa z leaderem nie wygląda jak fragment zagranicznego przyjęcia, zdjętego przez wielki tygodnik stołeczny?
Wciąż otwierali drzwi, przeciąg robili, aż wszystkie papierzane serwetki od ust chmurą w okna leciały, wciąż przychodzili meldować organizacyjne sprawy bezrobotni. Patrzyli na całe usposobienie uczty tak świdrującym spojrzeniem!
Niech orzą! Darmo mają na rękawach szarfy?! Ale bałagan robili! Jedni przychodzili do Kozy, a drudzy niby o nim nie wiedzieli. Tak kołowali, kołowali, aby na Dusia trafić.
Organizacyjny bałagan — był.
Zwłaszcza, gdy udało się towarzyszowi Kozie w przelocie, odniechcenia, na korytarzu usłyszeć następujące słowa takiego zziajanego rudego bezrobotnego, wyrażone do Dusia:
— Zdechłą, starą przeszłość czcicie mięsem pieczonym?!...
Szwędanie się tych młodych ludzi wydało się leaderowi podejrzane. Dawno też nie widział tak zupełnych, straszliwych nędzarzy. Niektórzy bez bielizny. A ci co mieli odzież i bieliznę — żal się Boże, kurz i potem zagnieciony. Na to szarfa z perkalu.
Duża, szeroka, bardzo czerwona szarfa.
Obłęd!