Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pod powiekami płynął mu mglisty blask jesieni pomieszany z godziną obrachunku... Wiece, sale, posiedzenia, długie, ciężkie kompromisy, życie, na które nigdy nie było czasu, a które w końcu wychodzi na długą, cienką belkę, prowadzącą już tylko prosto w górę pod przewiewny, czysty płatek błękitu...
Towarzysze czekali.
Opuszczony na stopy bukiet uschłej krzewiny dawno przestał szeleścić.
Robotnicy jęli występować zza węgłów i ciekawie spozierać w zamknięte oczy Mieniewskiego. Zbliżali się na palcach, ostrożnie, cicho, jak do umarłego.
— Już są — rzekł głośno Drążek. — Delegaci, na obiad!
Na klepisko podwórza wjechali na rowerach dwaj towarzysze. Oparłszy maszyny o doryckie słupy jęli wymachiwać czerwonymi szarfami.
— Hallo! Hallo! — krzyknął Tadeusz do ojca — tam z dołu już wołają!
— Kto woła?! — Leader zerwał się na równe nogi.
Poseł Drążek uniósł głowę znad przepaści i rzekł:
— Duś, kooperatysta, z jakimś jeszcze drugim.