Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Posłuchajcie no, towarzysze, ciszy tego niedokończonego domu. Czy nie zdaje się wam, że nieba nad nim za dużo?
Usłane równo wśród łukowania sklepień wypełniało lazurową treścią puste okna i drzwi.
Towarzysze nic nie odpowiedzieli.
— Gdybyśmy mieli dach nad głową nie dziwiłoby nas może to niebo? Tu bowiem wypadłoby znane, twarde miejsce dachu, a tam w koło jasność nieuchwytna.
Pragnął przez to powiedzieć, że każda rzecz wymaga jakiegoś ograniczenia, zamknięcia, wiedzy. Że ta wiedza jednak jest do zdobycia, lub do poniechania. Jest względna, jest tylko jednym z wielu sposobów. Że nawet walka klas może być takim właśnie sposobem?...
Nie zrozumieli. Ręce leaderowi opadły. Westchnął ogromnym powietrzem jesieni i dodał:
— Pięknie piszą o niebie poeci. U nas Mickiewicz. Takie przestronne, spoiste, wysokie.
Słowa o niebie i o Mickiewiczu nie podobały się towarzyszom zupełnie.
Pan Mieniewski siedział na występie muru blady i nieruchomy. Przed połyskliwą jasnością błękitu oczy trzymał zamknięte. Pot spływał mu z czoła. Zlepione, siwe włosy sterczały nad skronią jak nadłamane lotki.
Patrzył na towarzyszy. Spod dachu, przęseł, futryn wychylali sine, jakby w kamieniu rznięte twarze.