Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy Supernak czarną swą zakurzoną głowę jeszcze raz ponad przepaść wychylił, gdy w ciemnych zmarszczkach jeszcze raz rozbłysły mu straszliwe źrenice i gdy jeszcze raz spytał o nową ustawę odpowiedniego ubezpieczenia od wypadków, leader przeciągnął się, jakoby po błogim odpoczynku.
Mętne słowa idące przez krąg ciszy jesiennej pomieszały się panu Mieniewskiemu z myślą własną, jak ostateczność prostą, jak ostateczność przez ludzi niepojętą, jak ostateczność najniepotrzebniejszą, wyniesioną nareszcie po tylu latach, z tylu walk:
Nic nie można wybudować wśród mroku.
Rozejrzał się dokoła. Towarzysze czekali schyleni pod przęsłami dachu. Przepełniony pogardliwym współczuciem, rzekł wreszcie:
— Teraz dopiero należałoby zacząć wszystko od początku?...
Nie odpowiedzieli.
Przymknął powieki licząc w duchu ostatnie godziny objazdu. Albo: wiec — wieczornym pociągiem do Warszawy. Sleeping — Anna — śniadanie — sejm. Mleczne światło dużej sali — pierwsza ława na lewo.
Albo: wiec — wrzaski — kamienie — może strzały — nowa sława — nowy atak wątrobiany.
Uśmiechnął się skąpo lecz serdecznie do przewidywanego zakończenia: pierwsza ława na lewo...
Jeszcze kilka słów do tych biedaków. Kilka słów, który by zdołały wytłumaczyć tym ludziom jaką taką względność życia. Bodaj na chwilę otworzyć jakiś wentyl wieczności?...