Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Za laskiem, tam nad wodą rude, Czerwone gmachy, będą hutnicze baraki. Dawniej wszyscy hutnicy do Pracy Narodowej należeli spod Kostrynia, teraz same komunisty. Za barakami, wysoko na górce kościół w Gołonogu, pod nim gniazdo herezji w tej wiosce. Wioska nazywa się „Na dziewiątym“.
— Heretycy jesteście — uśmiechnął się Mieniewski. — Jakiś księżyna mocno tu was buntuje, rozbija się po Sejmie.
Byliby leaderowi już nic nie odpowiedzieli. Takie wielkie przez podobną gościnę wydatki w czasie bezrobocia, takie ciężkie rujnacje... Chętnie ponieśli w nadziei, że coś za to usłyszą o sytuacji krajowej, światowej, partyjnej, politycznej. I względem tego strejku! A tu macie, o księdzu?!
Martyzel nie wytrzymał. Ponieważ prawdę kładł zawsze przed sobą, więc ją i teraz wyłożył: — Jest to ksiądz nowej formacji, nazywa się Kania.
— Kania — przytwierdził poseł tak godnie, iż nic już z tego wynikać nie mogło.
Podkulili się ku sobie leader z kaleką, aby jak najbliżej, palili papierosy bogatym dymem, nachylił się jeden ponad drugim i tak gwarzyli o tym ogromnym widoku, ułożonym z żył stalowych, betonowych grzbietów, tam żelaznych i równych kominów.
Poseł Drążek wylazł na sam szczyt, zsadził z kolca wiechę i podał leaderowi.
Leader upuścił bukiecisko pod nogi. Wciąż jeszcze słuchał bezzębnej wymowy Supernaka. Odmachnął się od Martyzela, Drążka i wszystkich, a co Supernak powie — wszystko święte!