Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A na prawo od drogi, te doły, wyrwy z wieżycami? Jakaś kopalnia?
— To jest, panie pośle — twarz Supernaka zmierzchła, niby do kornej modlitwy. — Panie pośle — mówił przez cichy wietrzyk słonecznej wysokości — to jest kopalnia „Erazm“. Erazm, gdzie pracujemy już prawie lat czterdzieści.
Wypowiedziawszy, kłapnął dolną szczęką, przy czym okazał jamę ustną, aż do samego gardła.
— Czterdzieści?! — Poseł złożył głowę w dłoniach. — Czterdzieści lat, czterdzieści — powtarzał z cierpliwą słodyczą. — Tam, na tym samym miejscu, nabawiliście się wszystkich waszych wypadków?
— Bo i gdzieżby? Na tym samym miejscu.
— A ten kościół?
— Co jest kościół — mówił Supernak sprawiedliwie, że kościół tutejszego kanonika za pieniądze ludu wzniesiony, co huta — ów wielki żółw żelazny — że jest huta. Za Erazmem mniejsze, zielone żółwie — będą znowu cynkownie.
Dodał przy tym grzecznie, co czyje. Takie towarzystwo a to owakie, Francuzy, Niemce.
— Wiadoma rzecz, kapitał. — Supernak zastrzygł uszami, w obawie, czy takie słowo można na wiatr puszczać.
— A te czarne kretowiska za lasem będą znów kopalnie „Irena“, „Paryż“, „Londyn“ i „Stefania“.
— Od córki kapitału jest nazwane miejsce, albo od dziwki nierządnej kapitału, gdzie lud roboczy pot swój oddaje i krew.