Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mania rzetelnie udowodnione. A więc należała się renta! Ale teraz jest przewalutowana. Nie można wyżyć. A jeżeliś wziął pracę, tracisz rentę. Głodem handlować trudno?!
Leader nie słuchał tego wszystkiego. Oklepywał Supernaka po wyjętych żebrach, terpał wesoło za rękaw i dodawał:
— Tak czy inaczej, postarzeliśmy, prowadź teraz, dziadygo, razem pójdziemy na szczyt.
Objął Supernaka, niby go podparł, a tymczasem zwalił się na niego. I tak we dwóch, w szerokim śmiechu leaderowskim, ruszyli trepami aż pod strych. Pod samą wiechę, bukiet obszerny, sporządzony ze słomy, listków uwiędłych, bobków i czerwonego papieru.
— Patrzcie, Supernak — dyszał Mieniewski wodząc brązowymi oczami po błękicie — ile wszędzie słońca?! Objaśnijcież mnie teraz, przy sposobności, gdzie tu jest co i czyje?
— Tu jest — prawił Supernak jakoby opowieść odwieczną — miasto Osada Górnicza, młode, pięćdziesiąt lat temu kozy się po tych dołach pasały. Pamiętam jeszcze.
— Kozy? — zdziwił się leader i poczęstował Supernaka papierosem.
Patrzyli na rozkręt czarnych, lśniących jak brytwanki uliczek. Toczyła się nimi ku kościołowi manifestacja lotnicza.
Tłum, widziany z góry, podobny był do razowej kaszy, na której przycupły różnokolorowe motyle sztandarów.