Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z tyłu wciąż podbiegała kręcąca się gęsiego asysta.
Leader stąpał coraz prędzej, blady, zlany potem, to skręcał w otwarte korytarze, to znów brnął rumowiskiem naprzód.
— Nie to — krzyczał ktoś z głębi — a tylko, że nas ludzi, ludzi, ludzi wszędzie za dużo!
Och za dużo! Leader odwykł już od takiego stykania się „z materiałem partyjnym“. Robili to za niego od dawna inni, młodsi. Rozgadany idiotyzm gorących, bezpośrednich nadziei, wstrętna ohyda ucisku, której dawno już praktycznie nie oglądał, brak wszelkiej szczerej odpowiedzi w głębi duszy — wszystko to dręczyło go bezmiernie.
Uciekał więc teraz z trudem łapiąc oddech i bucząc coś do siebie coraz wyższym dyszkantem. Dyszkantem bezsiły i wstydu.
Koniec pięter!
Z występów muru pomykał wąski mostek — wszystkiego dwie belki — prowadzący nad przepaścią ku strychom.
Innej drogi nie było.
Otóż to właśnie, ostatni mostek!...
Zwalić się tu po drodze w przepaść, albo czekać, aż po południu łeb kamieniem rozwalą!
Nie wierzył w jedno ani w drugie. Niemniej uśmiechnął się ku pięknemu niebu jesieni błagalnie, jakoby w obliczu nieuchronnej śmierci. Poczuł łzy w oczach.
Z czarnych drzwi przeciwległych strychów wyłoniła się pokraczna postać.