Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Uśmiechnął się szeroko i krzyknął swym potężnym organem poprzez wszystkie głosy:
— A któż temu winien?!?
Wedle jednych główną sprężyną był Kostryń, dyrektor kopalni „Erazm“ i zarazem huty „Katarzyny“. Prezes „Narodowej Pracy“, już z samego tytułu wiadomo wszystkim wszystko!
Wedle drugich nie Kostryń, głupia, posłuszna kukła, całą oś tej sprawy stanowił dyrektor zarządzający, straszna cholera, Francuz Coeur. On pogodził cienkie pokłady z grubymi, on utworzył syndykat, zorganizował wszystkie kapitały! „Kier“ po polsku znaczy „serce“! Dobre serce?!
Wedle trzecich, nic innego po wielkiej wojnie nie było spodziewane, jak znów to! Jedno i to samo. Skoro znów ojczyzna nastała, z wojskami, lotnikami, podatkami i wszelakim rządem: ta sama nędza!
Już ciągnęły się w słowach prężne głosy buntu, partia niedawno jeszcze była w rządzie, nie tu przecież o tym rozprawiać, poseł ruszył naprzód.
Uroczysta wizytacja gmachu przemieniała się stopniowo w zacięty pościg. Pan Mieniewski raz za razem powtarzał do Drążka: — niech się wygadają, nie przeszkadzajcie; Kostryń to dawny mój kolega ze studiów, błazen, Couera znam, skończona kanalia.
Zostawiwszy Drążka za sobą, szedł przodem powtarzając: — Błazen i kanalia.
Tuż za nim Drążek i gruby majster, obaj w futrzanych kurtkach, niby dwa gończe psy. Patrzyli leaderowi żarłocznie w przekrwione oczy i pod stopy.