Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

takiego stało, taki gwałt niewytłumaczony, jakby naraz zahuczała gotowość tysiąca myśli.
Poseł w prywatnych rozmowach (co innego na wiecu) nie dopuszczał z zasady do wybuchów entuzjazmu. Rzekł śpiesznie:
— Dzielny górnik, Martyzel!
— Bazyleja, Bruksela, Amsterdam — Martyzel wymawiał uroczyście nazwy międzynarodowych zjazdów socjalistycznych, ni to nazwy zwycięskich bitew — wszędzie tam słyszałem wasze słowa, pośle!
Leader podał rękę. Po czym dwoma palcami dotknął lekko obu ramion górnika. Było w tym ruchu coś pośredniego jakby między dotykaniem sakramentu a doktorskim pukaniem. Gest błahy, a jednak dziwnym sposobem z ciała ludzkiego ważną sprawę czyniący.
— I ciągle jeszcze tak was po świecie nosi?
— Już mnie wcale nie nosi. Reumatyzm trzyma na miejscu. — Na dowód owego reumatyzmu, wyciągnął Martyzel przed siebie obie ręce. Osadzone na sękatych przegubach, duże, żyłami przejęte, z czarnym cieniem w bruzdach wiotkiej skóry, wyglądały jak martwe przyrządy.
— Nie reumatyzm — poseł spostrzegł, że jedna z kobiet asysty żywiej współczuje rozmowie. — Nie reumatyzm, a na pewno kobieta. Powiedzcie no prawdę?
Okazało się, że Martyzel ożenił się i ma już dwoje dzieci. Wszyscy dawno to wiedzieli, ale szczegóły takie nie mogą przecież obowiązywać posła. Co żywo przedstawiono mu ową niewiastę z asysty, smukłą bru-