Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy myślisz, żebym sobie dużo robił ze śmierci?
— Co za gadanie!
— Z twojej tak. Nigdy więcej na wojnę nie pójdiesz. Z mojej nic.
Objęli się przez pół, jak to się już nie zdarzało od ery ekwipunku, kiedy raglan kupili. W drzwiach przypomniał sobie pan Mieniewski coś jeszcze. Twarz mu wykrzywiły ciężkie, czarne grymasy, pełne najwyższej pogardy:
— Zamach? Sto razy wcześniej wiedziałby o tym tutejszy pan Kapuścik. Wszystko zaszpiclowane!
W rumowisku korytarza zetknęli się nos w nos z Kozą. Opromienił leadera entuzjastycznym spojrzeniem i pozwolił sobie stwierdzić, że gwoli zwiedzenia budowli Domu wybrani towarzysze są już od dość dawna na dole.
Leader kroczył ku nim powoli, aby dać czas potęgującemu się widocznie wrażeniu. Oraz, aby wypatrzeć, czy nie ma w grupie kogoś przydatnego do nawiązania rozmowy?
Gdy leader znalazł się już blisko, grupa czekających ugięła się nieomal. Jakby okazać chcieli, że dla wielkiego człowieka nigdy dość miejsca między maluczkimi.
Wszystkie twarze rozjaśnił uśmiech stropiony, tkliwy, uśmiech nadmiernej nadziei.
— Jak się macie, Martyzel? — zawołał leader do człowieczka stojącego na czele.
Martyzel ostatni raz poprawił sobie druciane okulary i ze świstem wciągnął powietrze. Coś się w nim