Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ka sekunda ciepła, a jednak uśmiechnęli się do siebie i zarumienili z przestarzałej radości.
Tadeusz wzruszył się nawet. W istocie, cóż takiego wielkiego ma znów ten ojciec w życiu? Wapnem pachnąca landara, trzy krzesła, blaszana umywalnia, pod ścianą łóżko, nad nim Marks w śmietanie biało drukowanej siwizny, nad Marksem afisz z wrzeszczącą Marsylianką, nie takie znowu cuda! I jeszcze za to wszystko może istotnie jakiś zamach?...
Postanowił na wypadek rozsądnej decyzji ojca w sprawie wynalazków wypłacać staremu dziesięć procent obrotu brutto przez dwa pierwsze lata.
Gdy zostali sami, zapragnął wszystko odrazu wyłożyć ojcu. Chodzi o pewną świetną a bardzo pożyteczną rzecz.
— O wszystkim możesz ze mną mówić po wiecu. Rozgrywa się tu duża stawka, a ciężko mi to już przychodzi. — Poseł Mieniewski oparł się na ramieniu syna. Wsłuchany w trzask drzwi, zgrzyt piachu na korytarzach, łażenie, bieganinę, głosy pośpieszne i splątane, dodał:
— Nikt nie przypuszcza, jak bywam czasami zmęczony. Ileż to już tych wieców było? Ile jeszcze będzie? Dodaj do tego komunistów, którzy mi wrzeszczą na zgromadzeniach jak opętani.
— Tak? Pani Chylicka mówiła mi w Warszawie, że zamach mogą tu na ciebie zrobić.
— Zamach?
Stali blisko, wsparci wzajem o siebie. Wiadomość o zamachu nie zrobiła na leadera najmniejszego wrażenia.