Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A taki śmieszny: jak gdyby sok wyrabiał w sobie. Sam sok celowania. Musiało przedtem strzyknąć mu coś przez zęby, czy jak? Dopiero, gdy strzyknęło, pochylał głowę nad flobertem, przymierzył się cierpliwie, przymrużył piękne oko i uśmiechnął się jeszcze, westchnął błogo, i masz! Zawsze trafił!
— Bo trzeba umieć strzelać, gdy się strzela — powiedział gdy już wyszli. Przy tym ujął Lenorkę wysoko, pod pachę. Dla czułego ciepła pod tą pachą prawie że podniósł w górę.
Zaprowadził na drugą przyjemność, którą kiedyś zaczęli, lecz jej nie dokończyli: na oględziny lotniczego aparatu.
Za biletami — dziesięć groszy od osoby. Odbywało się co prawda na podwórzu Rady Kopalń i Hut, lecz przecie Rada nie ma własnego monopolu na powietrze. Takie słowa, słyszane kiedyś dawniej, od ludzi o tej rzeczy, dodała teraz Lenorka, aby było przyjemniej.
Ledwie zdążyli na podwórze pokazu.
Tadeusz zapłacił kapralowi więcej, niż za dwoje: nie dwadzieścia groszy, lecz sześćdziesiąt. Mówiła o tym niedawno Karolcia Domagało: za trzydzieści od osoby ogląda się, a potem wsiada; kaprale zakręcają śmigę, motor warczy i jedzie się jak przez samo powietrze.
Ludzi żadnych już prawie; w oknach Rady ciemności; samolot cień rozkładał pod sobą dość rozmaity, gdyż nikły w nim raz po raz puszyste płatki śniegu.
Pod koniec niedzieli tak właśnie złożyło się szczęśliwie, iż spadł tu pierwszy śnieg.