Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/353

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tylko tak!!
Trzeba wielkiego szczęścia, że dom Kostryniów kończy się pustym miejscem w ulicy, że w lewo dalej idzie jakiesiś pólko, niczyje chyba, na nim zbakierowana brama z ciemną sionką pośród zapadłych murów i znów dopiero dalej strzępią się niskie domki osadnickie.
W tę sionkę wpadli Tadeusz i Lenora, tu dopiero objęli się za tyle godzin, choć nic przecie o tych godzinach oboje wzajemnie nie wiedzieli. Tu dopiero wygadał się Tadeusz do tego stopnia, że Lenora, silna przecie i mocna, zwisła w jego ramionach bez żadnej władzy, strasznym ciężarem wielkiego swego żalu.
Jak mu tam idą sprawy u Kostryniów, owe sprawy handlowe? Idą, idą, wino leje się przy nich doskonałe i światło, i salony, i jest ta panna, jak lalka, która nawet pomaga, lecz wszystko razem — czy wiesz co? Jedna straszna, obrzmiała, najcholerniejsza cholera!
— A ja mam list do ciebie — zachłysnęła się cicho Lenorka.
Wziął jej to z rąk, zobaczył w kącie koperty dostojny druk

SEJM RZECZYPOSPOLITEJ

— No więc widzisz, od ojca! — Wepchnął ów list do kieszeni od spodni i ucieszył się wielce. W dwójnasób: — Że to ty właśnie przynosisz ten list od starego. Zobaczysz, będzie dobry! Teraz chodźmy.
Dokąd? Ba, nie wiadomo dokąd. Zabawić się.