Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ogarnęły Lenorkę ze wszech stron te odgłosy, przeniknęły i znikły, ona zaś pozostała: oparta o mostek nad ściekiem, naprzeciw siedmiu złoconych okien, zupełnie pogubiona. Cofnęła się parę domów w górę, kiedy nadszedł policjant. Tłukł butami po bruku, a spod daszka spozierał zimnym spojrzeniem władzy.
Nie spuszczając z oka drzwi wejściowych cofnęła się Lenorka parę domów z powrotem w stronę parku Francuzów, pod ogromne, drutowane sztachety. Przez balaski i druty sztachetów leciały z głębi ogrodu ostatnie liście buków, grabów i dębów, i różnych drogich drzew.
Spodobało się to Lenorze nagle, jak nic w życiu: stać cicho pod parkanem, patrzeć we drzwi zamknięte i w cudze okna oświetlone, a tu liście niech lecą przed siebie na ulicę, na dachy, przez noc z wieczornym wiatrem. A z tymi liśćmi, w taką smutną niedzielę ubywa też z człowieka. Ubywa jedna chwila, druga, trzecia, ubywa pół godziny i więcej — wiele, dużo i niechby już tak zawsze!
Gdy oto, jakby właśnie wśród tych ostatnich liści otwarło się! Otwarły się wysokie drzwi, czerwień wewnątrz dyrektorskiego domu okazały, z czerwieni wybiegł Tadek!
Ciastka do piersi przygarnęła a w drugiej ręce list i niby kołowrotem wyrzucona przeleciała ulicę. I z wszystkich sił, nie obejmując wcale, nie chwytając rękoma, przylgnęła już do niego.
Nie mogąc nic powiedzieć.
Nie mogąc nic wyrazić.
Ani odetchnąć. Ani już nawet drgnąć. Tylko tak!