Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/350

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czarny firmament sortowni: gęste niebo, ponure, ogarnięte ramionami żelaza.
Wyleciała stąd wreszcie, utwierdzona przeciw całemu światu, ze łzami w oczach i z takim gniewem w sercu. Za parkanem „Erazma“ przewiało już Lenorę całkiem inne powietrze. Nie kopalniane. Miejskie.
O kimże to myślała, dążąc teraz ulicą Miedzianą w stronę ulicy Przemysłowej? O sobie, czy też o nim, Tadku, czy też o tym sztygarze? O ludziach, czy o sprawach? Myślała o biednej Supernaczce.
Lenorka biegła prędko po kocich łbach przeklętej Osady Górniczej, z jednym postanowieniem: przy święcie kupić ciastek migdałowych u Cieplika, albo nawet, jeżeli będą, z kremem. W białym pudełku, z czerwoną tasiemeczką. Kupić, przyjść na Zielone i powiedzieć: — to dla pani, a cóż to, czy nas nie stać? Czy nie pracuję, no?
Do Cieplika pod skwapliwym odgłosem wejściowego dzwonka weszła Lenora śmiało i powiedziała: — Proszę pięć ciastek migdałowych, albo lepiej dwa migdałowe a trzy z kremem?
A tymczasem od szyby wystawowej odrywa się masażystka Knote i w tym właśnie momencie podchodzi. Podeszła na tę chwilę, gdy Cieplik poprzez ladę podawał owe ciastka, trzy z kremem, dwa będą migdałowe, razem pięć.
Więc Lenorka struchlała.
Nie ta sama to Knote! W kapeluszu, z wstążkami, bez chustki, lecz w płaszczyku opiętym. Taka modna. Miała Lenorze do powiedzenia i zapomniała co.