Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kogoś pilnie. Skoro nigdy inaczej nie było i nie będzie na kopalniach, niech sobie ludzie myślą, co chcą!
Pan Sztygar Stasiak odchodził był już z placu. Już szedł pod rzędem ogołoconych wierzb z białym piórkiem na swym niemieckim kapeluszu. Szedł sobie wzdłuż nasypu poodal drutowanych parkanów erazmowskich. Oglądał się co prawda jeszcze tędy i tamtędy, może trochę z oskomą?
Tu go dopadła Lenorka, uderzając oburącz w plecy, w rozłożyste łopatki, lekko, lekko, jak w wodę.
Sztygar Stasiek, chłop już starszy, lecz twardy, względem zaś wiadomego procederu znany jest pośród dziewcząt kopalnianych nie od dziś. Od niego zależało albo przyjąć na płuczkę do zimowej roboty, albo odprawić z niczym. Takie jedwabie — takie!
Podeszli kryjomo tam, gdzie miała właśnie znaleźć chleb przez całą zimę i własne utrzymanie: do czarnego budynku sortowni. Zaszli od strony torów, nie rozmawiając z sobą, prowadzeni wzajemnie oczami. Myknęli cicho między wagony, cichutko przytrzasnęli wrota kolejowego węglowego wozu.
Odbyło się pośpiesznie, cicho. Załatwili, oparłszy się o schodki żelazne, piętrami prowadzące do góry, wśród zwojów, garbów, żelaznych łańcuchów, rusztów, sit wszelkich przeogromnych i oślizgłych pomostów — na których podczas pracy urobek dzieli się na kostkę pierwszą, drugą i trzecią, orzech i mały grysik.
Takie, takie jedwabie!
W sękatych objęciach sztygarowych, jakoby spadła Lenora w przepaście straszne, nad którymi trwał