Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

promitował, uczynił nienawistnym, omotał cały ich dom.
Nie słuchał wcale.
Raczej odpychał ją od siebie i znów chwytał, coraz mocniej, coraz łapczywiej. Opierała się, był jednak znacznie silniejszy. Odpychał ją i znów przytrzymywał brutalnie, jakby macerując w swych suchych, ciemnych dłoniach. Znawcy macerują tak pomarańczę, nim ze skóry obedrą.
Nareszcie przypomniało się Zuzie, że to przecież tak się zaczyna ich gra, pół gra, pół prawda, „zabawa w prawdziwe opowiastki“.
— Ciebie nic nie obchodzi! Naturalnie! Okazuje się, że ludzie dobrze wiedzą co mówią! — Nałamywała się do sposobów, których sam ją nauczył kiedyś, gdy zaczynali wzajemny swój stosunek. Sposoby te nazywały się nawet specjalnie, zabawą w prawdziwe opowiastki.
— Ludzie wiedzą, co mówią!!. — wołała Zuza. — Coeur syn ulicznicy paryskiej, a ojca wcale nie znasz? Cztery żony zabiłeś, goniły tu za tobą papiery, ludzie wiedzą! Pan Coeur nie jest wcale inżynierem i ma fałszywy dyplom!... Pan Coeur uciekł z Rumunii spaliwszy tam kopalnię! Gdzie się pan Coeur podziewał podczas wojny światowej!
Nadstawiał twarz pod te zarzuty, jak gdyby czekał większych i mocniejszych. Z potężnych jego piersi tchnęło drapieżne rzężenie. Słuchał i śmiał się coraz głośniej.
— Ludzie mówią za oczy — krzyczała Zuzanna, wpatrzona w niego — a ja ci mówię w oczy. I ty sam