Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

płocha, lecz straszliwie istotna rzutowała w dół, od widzianej na terenie przekładni szyn, błyszczących wśród błota, poprzez oba poziomy kopalni, na poziom trzeci, pole wschodnie — pochylnia A — u wylotu ósmego chodnika..
Owe trapezy czerwone, miejsca ogniowe, czy też zagazowane oznaczał sobie, zawsze i wszędzie na kopalniach, jako sporne. Wątpliwe. Można je zawsze poprawić, z racji niedokładności usuwać ludzi niewygodnych. Miejsce to tak widoczne na planie, tuż obok zakreślonego łukiem filaru oporowego przy głównym szybie, tak wyraźne przez cały dzień dzisiejszy pod piekącymi powiekami, napełniało dyrektora przedziwną lubością.
Wzdrygnął się tedy, gdy między cienkie linie tego ósmego chodnika, a zarazem jak gdyby pod powieki wpadły nagle stanowcze słowa Zuzy: — Zachowujesz się tak brutalnie wobec mego ojca, który zresztą, jak na tutejsze pensje, jest bardzo tanim dyrektorem. Zachowujesz się doprawdy —
— Bo ojciec twój — wybuchnął nagle Coeur — to niedołęga!! Osioł!!! Tchórz!!! Nie dotrzymuje słowa! Zepsuł wszystko wczoraj. Zdradził mnie! Miał prowadzić do strejku... — Coeur wcale nie dał takiej instrukcji. Nie dawał nigdy wyraźnych instrukcyj. Zawsze, zawsze loteria, nie określona nigdy odpowiedzialność podwładnych! — Mam tego dość! Mam dość całego tego sosu! —
Zuza zbladła. Słowa więzły jej w gardle. Nie przestawała jednak mówić, iż omotał jej ojca, skom-