Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeżeli Westfalczycy nawiążą łączność?... Będą musieli doskonale zapłacić. Los „Erazma“ stawał się wtedy obojętny. Wtedy rozstrzygnie się sam. Miało to już własny ustalony bieg, taki sam jak w Rumunii, na Kaukazie, w Belgii, w Andach...
— Świetny kwartet — powtarzał machinalnie — kwestia dwóch, może trzech tygodni. Pertraktacyj z kwartetem używał Coeur skwapliwie dla pokrycia znaczniejszej wymiany depesz między Paryżem, między Westfalczykami. Nie chodziło tu, rzecz prosta, o ilość depesz, lecz o pokrycie „towarzyskie“.
— Hallo, Coeur — zawrołała Zuza rubasznie z kanapy. — Nic nie rozumiem.
— Dlaczego?
— Teraz sprowadzasz kwartet? Bardzo niestosowne. No, jakto?! Wszystko prowadzisz do strejku?! Wszystko już dawno chwieje się tu i trzeszczy. —
Nie słuchał. Nie rozumiał, mimo, że mówiła poprawnie po francusku. Nie rozumiał. Przez nagie drzewa ogrodu patrzył w wielkie rozłogi „Erazma“. Widać stąd było doskonale stalową pajęczynę wieży wyciągowej, szare dachy Zarządu, czarny gmach płuczki i nikłe sieci szyn, prowadzące ku kamieniołomom.
Wielką ciszę przestrzeni tej nurtowały uparte myśli Coeura. Cięły się w tej przestrzeni, niby kąty, wyznaczające zbiegiem zakreśleń i odcinków wciąż to samo miejsce: czerwony trapez, zmniejszony niedawno na mapie w pobliżu szybu wyjazdowego o dwa milimetry.
Myśl Coeura, jak gdyby nagle zbyt samowolna,