Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzo niewielkim cłem czy też wcale bez cła? Jedli jakieś paryskie biszkopty.
Pochylił się, złożył głowę na jej kolanach, westchnął grubymi wargami — ach jaki odpoczynek.
Głowa Coeura ciężyła Zuzannie, jakby ulana z brązu. Jakże obco wyglądał profil tego człowieka widziany z góry: niby plastyczny przekrój geograficzny, czy profil obojętnej okolicy, prowincji, części świata?...
Nakryła lekko dłońmi twarz Francuza. Pod miękkimi jej palcami przelatywać poczęło łaskotliwe drżenie. Wypukłości twarzy Coeura jęły przemieszczać się, przesuwać, Zuza odjęła ręce.
— Więc jednak będziemy mieli tutaj ten świetny kwartet — zawołał nagle. — Mógłbym ci pokazać depesze.
Zerwał się i z suchym trzaskiem artretycznych kolan wyskoczył na środek pokoju. Oparł rękę na lewym boku, gdzie nosił portfel z wszystkimi depeszami.
Każda miała na wierzchu datę i godzinę, wypisaną niebieskim ołówkiem. Wszystkie ostatnie szyfry z Paryża. I z Wiesbadenu. Wedle szyfrów tych dziś po południu odbywały się narady koncernu w Wiesbadenie. Coeur przypuszczał już prawie na pewno, że centrala, że Paryż omija go w tych pertraktacjach.
Przeklęci starzy rutyniści!
Wierzył, że Wiesbaden, że Westfalczycy zwrócą się tu już wkrótce. Miało się przecież i tam swego malutkiego Kostrynia, westfalskiego autochtona. Wszędzie na świecie trzeba mieć swoich autochtonów.