Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tora. Uśmiechnęła się nagle do samej siebie: w istocie rzeczy bowiem nie myślała przecie teraz o rodzicach, a tylko o Mieniewskim: jak się pochylał, jak rozmawiał, jak patrzył.
Wydał się Zuzannie niezmiernie wyraźnym właśnie tu, w tej poczekalni. Zuza odpoczywała, myślała o Coeurze, o rodzicach, zdumiona przedziwną natarczywością, z jaką narzucały się tu właśnie szczególne gesty czy słowa młodego Mieniewskiego. Wzburzyło Kostryniównę idiotyczne pytanie, które zadawała samej sobie: czy rzeczywiście jest taki przystojny? Zerwała się stuknąwszy niecierpliwie palcami.
Poszła na górę — Francuz czekał w drugim pokoju przy drzwiach. Uchwycił ją za ręce, po czym wielkimi gorącymi dłońmi jak gdyby całą sprawdził jeszcze raz na nowo. Na nowo odnajdywał pod puszystym dżemprem. Obracał dokoła siebie, chłonął, wdychał jej zapach, dysząc przy tym łaskawie i zazdrośnie. I śmiał się.
Zuza lubiła ten śmiech. Przemijał drobną łaskotliwą falą, wynikając z szerokich piersi łatwo, jak gdyby wewnątrz dla niej, specjalnie dla niej, wysłane były aksamitem.
Wysuwała się z objęć łapczywych, przyciągał ją do siebie płaskimi, rozgłośnymi chwytami, jak atleta atletę ną arenie. Nie poddawała się bijąc głośno po łapach.
— Tak, dzisiaj będzie tak. — Rozsiadła się wygodnie, sama, wśród poduszek olbrzymiego wezgłowia.
Coeur ukląkł obok. Pili wino, to samo, co w domu, sprowadzane do Osady przez Francuzów z bar-