Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na spokojnie, obojętnie. Raz tylko czy dwa zdarzyło się, iż w czasie takiej sceny przebrała miarę: jakby ją szał jakiś porwał. Zaciekła się tak gwałtownie, że gdyby się nie bronił, byłaby chyba zabiła tego Coeura.
Umiał szaleć i dbał o cudzą rozkosz. Umiał też zawsze pochlebiać ambicjom Zuzy. Czyż w sporze z magistratem o wielkie ogrodzenie „Erazma“ i związane z nim tereny, dla jednego kaprysu „swej pani“, nie ustąpił od razu?! Z czego powstała właśnie przed pół rokiem ulica Sobieskiego?!
— Robię, co chcę — ucieszyła się wieszając rakietę i płaszcz na pustych szaragach hallu. — Nie wiedzą o tym nigdzie, nawet w paryskiej centrali nie wiedzą, że wszystkim kręcić może taka sobie panienka z prowincji.
Zamiast iść na górę wstąpiła do apartamentów parteru. Umówione mieli raz na zawsze, że Coeur czeka na górze. Lubił czekać, spodziewać się i niecierpliwić. Przedłużała mu świadomie tę wątpliwą przyjemność przeglądając na dole pisma zagraniczne czy też stukając kulami na bilardzie. Pewnego razu czekali tak na siebie całe popołudnie. Nie wstąpiwszy na górę wyszła i znów kilka tygodni Francuz „szalał“.
Dziś żadnego stukania na bilardzie. Zuza usiadła w wielkim fotelu palarni zamyślona.
To się tak mówi — robię co chcę — przyszła jednak przecież właściwie w sprawie ojca. Trzeba to koniecznie znowu jakoś uregulować, unormować. Awantury Coeura, urządzane rodzicom, może mu służyć mają jako prowokacja? Żeby go za to karcić?...
Panna z prowincji, która karci wielkiego dyrek-