Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sprytu zużyła, by wyhodować sobie taką to nudę właśnie.
Po obiedzie zamknęła się u siebie, przebrała w biały tennisowy strój, o czwartej zaś, jak było omówione, wchodziła tylną furtką do ogrodu Francuza.
Ogród, willa i wejście, i sam hall, i wszystko urządzone — jakby Zuza urządziła u siebie, gdyby mogła: żadnych pamiątek, fotosów, wspomnień, wszystko nowe, najmodniejsze, klubowe. Mówiła to nawet czasem Coeurowi: — Wszystko jest u ciebie na właściwym miejscu, a przy tym, jakby się było nigdzie. Nie w Osadzie Górniczej i nie w Polsce, i nie w kraju własnym, a tylko w jakiejś międzynarodowej poczekalni. Miała klucze do furtki ogrodowej i do drzwi willi, kutych w gładkim metalu. Straszliwe psy Coeur‘a znały ją doskonale. Może to już przewrotność: Zuza wahała się często, co jej sprawia większą satysfakcję? Czy „przyjaźń“ z dyrektorem, czy też przyjaźń tych psów?! Wielkie, szare, dyszące sunęły za nią w milczeniu i dopiero na schodach willi, przed stalowymi drzwiami, usiłowały wyskakiwać wysoko, aż ku piersiom Zuzanny. Jeszcze rok temu bawiło Zuzę niepomiernie, że wszyscy śledzą Coeura, szpiegują, a ona jedna może tu wszystko do góry nogami powywracać.
Taka sobie panna z prowincji! Raz tylko w życiu, przed wojną, była z rodzicami zagranicą — Rosji nie ma co liczyć. Panna z prowincji i taki Coeur na całym wielkim świecie, wszędzie pierwszy dyrektor!
Szalał dla niej. Dawał sobą poniewierać, sam o to prosił. Kiedyś nawet, po likierach, zbiła go po twarzy i — korzył się z rozkoszy. Zabawy te odbywała Zuzan-