Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żyłkę niebieską, co się spruła już dawno od kostki po kolano i czekać.
I cóż? I pani Stanisława Kostryń naciskana po lędźwiach zaczyna sama gęgać! Jak to niedawno mało się nie pobili z mężem! Jak to z pięściami skakał!
Wtedy dopiero pani Knote wywróciwszy pacjentkę do góry grzbietem, zaczyna swoją kontrę. Najpierw o snach. Śnił się jej kot płynący przez brudną, mętną wodę, ten kot to będzie Coeur! A brudna, mętna woda są stosunki tutejsze. A nasz dyrektor nie potrafi z panem dyrektorem Coeurem konfliktów poukładać. Więc tu kobieta musi stanąć pomiędzy nimi, uśmiechnąć się, przymilić i zarządzić. O los familii chodzi, o całe stanowisko na długie lata.
— Jak koleżeństwo, to już koleżeństwo — myślała pani Knote biegnąc palcami przez uda swej pacjentki wyżej, wzdłuż pierścieni krzyża i aż na kark.
— O los familii chodzi, pani dyrektorowo moja, całej familii. Tu już nikt nie wybiera, jak trzeba no to trzeba, swój, nie swój, czy tam ten pan dyrektor Coeur, Coeur, nie Coeur, jedno licho.
Samo się po tych słowach zrobiło, że spojrzały na siebie domyślnie: pani dyrektorowa do prześcieradła przyciśnięta, w nagości swej porcelanowej osobliwie powabna, Knote zaś pochylona, z rękami do foremnych pośladków Kostryniowej przylepłymi.
Patrzyły na siebie obie, jakby w przeczuwanej współwiedzy swych przeznaczeń. Knote aż dech zaparło na myśl, że jak ona, biedna masażystka przez swego dyrektora, mogłaby być przez Coeura udręczona taka Stanisława.