Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nął tędy i wszelki inny wyzysk, i szalbierstwo, aż ludzie opuścili to miejsce i już zagłada należy się tym nędznym ścianom. A jednak zakwitną nowym życiem i tak wszystko zakwitać może zawsze od początku, i to jest właśnie figura wiecznej prawdy: gdyż co było, jest teraz, a co będzie już było!
Czy to pisał w zeszytach, czy też mówił na jedno wychodzi! Za słowami takimi przebywał w oddaleniu niedosiężnym. Martyzelka zapamiętywała tę chwilę znikomą, każde słowo i każdy sęk, i drzazgę, i każdą kępkę mchu, i pajęczynę, i krwawe niebo w pustych oknach.
W ciszę powietrza wdał się skądś, z niedaleka, chrobot ostrożnych kroków... Żużel pryskał miarowo. Zgrzytnął tuż pod ścianami kontyny, w pustym oknie ukazała się jak gdyby głowa sowy w pękatym kapeluszu.
Knote! Knote w kapelusiku pstrym z złotymi guziczkami na niebieskich wstążkach, od których barwy na okrągłą twarz spadał powiew niebiański. Knote bez swojej chustki a w piaskowym żakiecie obcisłym do figury, rozpędzona, pękata.
Znikomy uśmiech księdza Kani wystarczył, aby się Martyzelka zawinęła, aby się wycofała z tego miejsca, ten uśmiech, już spokojny znowu i już tylko kapłański, tak kapłański, że aż chyba nieludzki.
Pani Knote przybywała z poufnymi sprawami. Były do przewidzenia rzeczy od strony kapitału... Żeby się ksiądz strzegł! Knują tam już pan Kostryń i kanonik z Kapuścikiem. Ujawnienie nabożeństwa rozpędzą, a kontynę zburzą! Potem zaś o Kostryniu. Cóż, czło-