Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bić, uderzyć, zabić. Ksiądz Kania podniósł żonę górnika i wszystko zagadał ostro okolicznością strejku.
— Wszyscy głowy tracicie od strejku, nad nerwami panować nie możecie, a tu jeszcze nic nie ma i nic w końcu nie będzie!
Wodziła za nim twarzą, zda się martwą. Z oczu spływały jej łzy malutkie, równo, prosto, gdy usta ani drgnęły.
Ksiądz dał znak, że ma coś ważniejszego do mówienia, lecz nie tu. Poszli wre dwoje za obejście, ku starym hałdom, czyli w stronę gontyny, lub „kontyny“.
Ludzie na Zielonem nigdy nie pamiętali, jak wymawiać to słowo. Jedno pewne: wierzący nawet w podanie nowej wiary narodowej śmiali się cichcem z tego kościoła księdza Kani, gdyż to była w istocie dawna karczma żydowska.
Cztery ściany drewniane, zmurszałe, z dziurami, z zawalonym dachem na hałdzie odludnej.
Od samego kanonika rzymskiego pochodziły pogróżki, gdyby się w takiej karczmie świętokradztwo pleniło. Lecz Kania lepił, kleił, pieniądze w to ze swych pacjentów wkładał. Głosił, że taki właśnie należy się tu kościół: na hałdzie umarłej, opłakanej łzami sierót i wdów.
W kontynie wielka cisza. Zwietrzałe stare ściany, pajęczyny po pustych oknach, zatkanych krwawym niebem zachodu. Od węgłów padał do środka cień na rumowisko.
Tu znów ksiądz odpowiadał, całą przypowieścią: — Oto tu jest ta karczma. Alkoholizm przepły-