Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

co? Po co takie wyznanie? Lecz słowa same przez się płynęły dalej:
— Wytułał się ten człowiek, wycierpiał. Wróciliśmy do Polski. Mój pierwszy synek, czyli ten z tamtym mężczyzną nieprawy, utonął tutaj. Kosmyczek złotych włosków migał tylko z przerębli, gdyśmy na krzyk zlecieli. Martyzel skoczył szczerze do wody, ale nie odratował. Martyzel, starszy górnik. Całe życie z nim siedzę. Ale cóż? Nauka w nim surowa. Wiadomo, że mamy dwoje dzieci. Niech żyją, ja nie żyję. Więc jest dom, zamiast domu. I jest mąż, zamiast męża. I dzieci, zamiast dzieci. I życie zamiast życia. Takie to są figury moje, proszę księdza?! Takie! — krzyknęła nagle. Przysunęła się blisko, jakoby świecąc Kani w oczy zapłakaną twarzą.
Dłonie mu położyła na ramionach, przylgnęła z zawołaniem: — W tym biednym, lichym życiu!!
Poraziła księdza Kanię rozkosz ogromna od stóp do głów, jednym olśnieniem. Wszystkie siły oddawał pracy, zmysły już przemógł dawno: od wspomnienia pierwszej posiadanej kobiety, która po zażyciu chiny przeciwko porodowi nie wyzionęła omal ducha, do spraw tych nie powracał.
Tak być musiało. Niech będzie jak najdłużej. Niech czystość dodaje sił natchnieniu. Choć nieraz cierpiał, szalał — trzymał się wobec wszelkich pokus najzupełniej odpornie. Aż tu niespodziewanie wobec takiej górniczki zahuczało mu w skroniach, przez piersi żar przeleciał, od którego jakby rozmiękły stopy, zemdlały ręce. Żar drżący a gwałtowny, że chyba zaraz