Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i przeczuwają, i już zawczasu gnębią! Do pracy zaganiają!
Ksiądz jął tłumaczyć, że tu nie o to chodzi, by pieczeń wiary piec przy znikomych sprawach. Ale, by wiara, jako wytłumaczenie praw wiecznych, przejawiła się sama! — Pokazał na ogród, na owo przybijanie figur, po czym wziął z biurka zeszyt i ukazał w nim pismo swoje przemyśliwane wśród długich nocy natchnieniem i cierpieniem! — To wszystko jeszcze nie gotowe! Otóż prawda jest jedna, a figury owej prawdy —
— Jakie tam proszę księdza figury, jakie? Jakie? — spytała głosem niskim, czułym, miękkim, jakiego nigdy jeszcze nie słyszał u niej. Najlepsza uczennica w chórze i w praktykach obrzędu uśmiechała się tak miłosiernie, że ksiądz zawstydzony przerwał w pół słowa swoje wywody podniosłe.
— Przez całe życie, proszę księdza, tyle z tych figur prawdy uświadczyłam, że miałam dziecko we dworze, na początek. Tu blisko od Osady Górniczej. Którego to człowieka kochałam. Odtrącił mnie. Za karmicielkę wyjechałam wtedy z innym tutejszem państwem. Krew mi zbadali i pokarm. Jak krowę mnie kupili. Takie to były figury mojej prawdy. Wyjechaliśmy daleko, za granicę. Napatrzyłam się tam gmachów żelastwa ogromnego i hut, i fabryk, i urządzeń zaradnych. Jakież tam gdzie figury takie w Belgii, Francji i gdzie indziej po świecie?! Rządzą się mechaniką. Maszynami świat idzie, maszynami! Tam mnie znalazł Martyzel.
Martyzelka przerwała tę spowiedź, jako że po