Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sama w stronę chaty, on zaś wtedy dopiero nuże psykać i wołać:
— Psss, te — mateczka — słuchaj, jego nie ma!
Wpadła szybko do mieszkania; sionka — izba jadalna i do głównej pracowni! Wszystko stało otworem w pięknym zapachu ziół. Zobaczyła się znienacka w lustrze na ścianie, między fotografiami rodziców księdza. Wyżej, na czarnym krzyżu, wisiał srebrny Chrystus.
Nie zastać i posiedzieć tylko i niech się nic nie dzieje, co najwyżej zapisać na biurku — lecz słów właściwych zawsze w porę zabraknie!... Napisała jego dużym ołówkiem niebieskim co następuje: — Cztery funty soli. Cztery funty soli.
Niby to bez znaczenia, a tyle razy te słowa powtórzyła, że łzy ugrzęzły w gardle.
A tu przychodzi Kania!
Wstała. Wrócił od chorych pewnie, bo też i leczył ludzi. Poprzestawiał flaszeczki rozmaite, mimochodem pytając: — Co pani tutaj pisze?
— Nic takiego.
Zobaczył kartkę, spytał: — Komuż to jest potrzebna sól?
— Nikomu. I nie o to. — Zaczęła Martyzelka pierwsze z brzega: o przyjaciółce swojej Supernaczce, która umiera, a nowego chrztu łaknie, i wierzy, iż dostąpi wtedy przedłużenia życia.
Wzruszywszy ramionami zmieniła prędko temat; — Jak Supernaczka, tak czeka naród cały. Gdyż idzie strejk na kopalniach i w hutach i znowu będziem głodowali! Więc rzymscy kanonicy wiedzą