Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Aż tu wychodzi Martyzelka z tymi właśnie słowami: — No więc, idę do niego.
Przez lasek i przez hałdy.
Marzyła, gdy tam szła, nikogo nie zastać, poczekać sobie chwilę w pokoju i zaraz wyjść, i tyle tylko uszczknąć, że się tam znowu było!
A tymczasem wszędzie dzisiaj w zagrodzie księdza tyle życia! Na podwórzu pracowali, tłukli i przybijali. Jacyś trzej karczowali pieńki, od siekier aż dudniło w zaroślach. Inni znów uczniowie pod kępą starego bzu, w głębi podwórka heblowali białe deski na ołtarz. Wszystko — wedle mniemania Martyzelki — złodzieje, z gazetką księdza biegali po wsiach i koloniach, kradli kury i kobiety łudzili! Złodzieje, którym wierzył, bo on wierzył każdemu.
Najbliżej chaty stała altana, z wieżyczką przerobioną na kazalnicę. Na nowiutkich schodach rozsiadł się główny uczeń na apostoła, Pstrokoński, ten z wypłyniętym okiem. W łaciatych portkach wojskowych chodził, że niby dawny ułan.
Zobaczył Martyzelkę, lecz udał, że nie widzi. Trzymanemu między kolanami gołąbkowi z drzewa złocił dziób pozłótką.
Za łotra miała go Martyzelka i za złodzieja, on ze swej strony zwał ją zawsze mateczką, od czego rumieniła się nieznośnie. Dmuchnął teraz drewnianemu ptaszkowi w dziób i splunąwszy nieuprzejmie wylazł na wieżyczkę, by owego Ducha świętego przybić równo nad daszkiem.
Pstrokoński wbił już drugi gwóźdź w piersi gołąbka, a jeszcze słowa nie powiedział. Skierowała się